Na koniec roku postanowiłam wybrać się na Karaiby. Dlaczego na Karaiby?

„Nigdy nie wahaj się pojechać daleko, za morza, granice,

przemierzaj kraje, obalaj przesądy.” – Amin Maalouf

Do tej pory słyszałam tylko o Karaibach. Nigdy nawet nie pomyślałam, że mogę wyruszyć na drugi koniec świata i to w dodatku na rejs katamaranem. Wyjazd organizowany był przez moich znajomych Martynę i Tomka (kolejne rejsy już wkrótce). To nie był zwykły rejs ale przede wszystkim kitesurfingowa wycieczka. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam relacje z zeszłorocznej wyprawy, zakochałam się w Karaibach.

3 tygodnie przez wyjazdem zdecydowałam się na uczestnictwo w rejsie, było to dla mnie duże wyzwanie ze względu na to, że mam chorobę morską (jak się póżniej okazało nie miłam większych problemów podczas podróży pomiędzy wyspami).

To były niesamowite 2 tygodnie.

Sama podróż na Martynikę była bardzo długa. Przed sobą mieliśmy 14 godzin drogi z Katowic do Paryża na lotnisko Orly. Samochód zostawiliśmy na parkingu strzeżonym i ruszyliśmy w dalszą podróż. Lecieliśmy liniami lotniczymi Air Carabies, podróż była bardzo komfortowa. Każdy pasażer miał przed sobą monitor na którym mógł oglądać filmy, słuchać muzyki, grać w gry. Lot trwał ponad 8 godzin.

Dotarliśmy na Martynikę w godzinach wieczornych, było bardzo ciepło, temperatura  w granichach 26 stopni. Wynajęliśmy samochód i pojechaliśmy do miejsca gdzie mieliśmy spędzić jedną noc przed zakwaterowanie na Katamaranie. Domek w którym spaliśmy byl wynajęty przez air B&B.

Pierwszego dnia rano spacerkiem udaliśmy się na plażę. Byłam zachwycona, palmy, piasek, lazurowa woda, kokosy, ogromne musze, w oddali było widać góry. Kąpałam się w morzu, beztrosko ćwiczyłam jogę na brzegu morza. Czułam się jak w raju, w tym czasie w Polsce padał deszcz (w sumie to nic dziwnego w końcu połowa listopada już taka jest).

Po błogim dniu musieliśmy zacząć załatwiać sprawy związane z odbiorem Katamaranów. Przy okazji odwiedziliśmy sklep wędkarski i kupiliśmy kilka niezbędnych rzeczy do połowu ryb (linki, przynęty itp). Częściowo zrobiliśmy zaopatrzenie spożywcze. Wszyscy uczestnicy składają się na tzw. kasę jachtową i z tych pieniędzy kupowane jest zaopatrzenie na 14 dni dla 10 osób (na jeden katamaran). Nasze zakupy robione były równocześnie na 2 katamarany. Ciężko oszacować co się przyda, kto co lubi, ile 10 osób będzie wstanie zjeść przez 14 dni. Podczas wyboru prooduktów trzeba też myślec o tym, że miejsce w lodówce i zamrażarce jest ograniczone. Panuje tu duża wilgotność, dlatego trzeba wybierać produkty, które zachowają świeżość przez dłuższy czas. Zakupy robione były na Martynice dlatego, że Martynika jest stosunkowo tania w porównani do innych wysp. Kolejnego dnia znów udaliśmy się na zakupy, nasze wózki były wypełnione jedzenie po brzegi. Po wypłynięciu z portu, zatrzylamliśmy sie nedaleko, mieliśmy widok na piękną plaże. Przy zachodzie słońca pływaliśmy sobie w morzu. Woda jest tam tak słona, że nie trzeba wykonywać żadnych ruchów a unosimy się na powierzchni wody. Nie jestem świetnym pływakiem ale pływanie w takiej wodzie to przyjemność, szczególnie gdy woda jest tak ciepła. Połączyliśmy 2 katamarany i po raz pierwszy mogliśmy się zachwycać pięknem zachodzącego słońca. Zachody słońca na Karaibach są wyjątkowo piękne. Byłam zachwycona tym co widzę. A to dopiero początek…

Kolejnego dnia o wschodzie słońca rozpoczęliśmy nasz rejs. Woda była spokojna, co bardzo rzadko zdarza się w tym regionie. Przez kolejne dni odkrywaliśmy nowe miejsca. Zatrzymaliśmy  w różnych portach. Zwiedzaliśmy, odkrywaliśmy nowe miejsca.

Jednym z miejsc była wyspa Saint Lucia. To wyspa pochodzenia wulkanicznego. Znakiem rozpoznawczym tej pięknej wyspy są bliźniacze szczyty dwóch wulkanów: Petit Piton i Gros Piton. Trafiły one nawet na flagę państwową. Odkryta przez Krzysztofa Kolumba wyspa była pod panowaniem Francuzów, później Anglików. Od 1979 roku jako członek Brytyjskiej Wspólnoty Narodów cieszy się pełną suwerennością a głową państwa jest królowa brytyjska wraz ze sprawującym lokalną władzę gubernatorem generalnym. Lokalna waluta to dolar wschodniokaraibski. Podczas wycieczki mogliśmy zobaczyć wulkany będące w stanie uśpienia, charakteryzują się stożkami zwanymi „pitons”. Na stokach wulkanów i w kraterach liczne są gorące źródła wód mineralnych. Korzystaliśmy również ze SPA, gdzie moczyliśmy się w wodzie o temperaturze powyżej 38 stopni, a póżniej smarowaniśmy się odmładzającym błotkiem. Sprawiło nam to wiele radości. Tutaj również spotkaliśmy Anię, która wraz z mężem i dziećmi mieszka na trimaranie. Ania opowiadała nam o życiu na wodzie, przygodach i innych ciekawostkach. Możecie dowiedzieć się więcej o życiu Ani i jej rodziny, ponieważ prowadzi ona kanał na YouTube.

Bequia- jest jednym z trzech miejsc, którym Międzynarodowa Komisja Wielorybnictwa przyznała prawo do połowów wielorybów (maksymalnie 4 sztuki rocznie, tylko tradycyjnym ręcznym harpunem), jednak przyznane limity nie są całkowicie lub wcale wykorzystywane ze względu na wymarcie znacznej części tradycyjnych wielorybników. Bequia ma długie tradycje w budowaniu łodzi i połowach wielorybów. Wieloryb znalazł się też na nieoficjalnej fladze wyspy.  Wykupiliśmy sobie wycieczkę po wyspie i zwiedziliśmy Fort Hamilton, rezerwat żółwi (The Old Turtle Sanctuary). Ciekawostką jest fakt, że  w tym rezerwacie żółwie przychodzą na świat i wypuszczane są na wolność po osiągnięciu wieku dojrzałego. Warto przejechać się po wyspie, aby zobaczyć bujną roślinność oraz życie okolicznej ludności.

Canouan Island- na wyspie zatrzymaliśmy się w Sandy Lane Yacht Club. Byliśmy pod wrażeniem luksusu jaki nas tam zastał. Piękny port, marmurowe łazienki, zadbane ogrody, obsługa na najwyższym poziomie. Spędziliśmy tam bardzo przyjemne popołudnie, popijając drinki i kąpiąc się w basenie. Wieczorem wybraliśmy się na lokalną imprezę do miejscowej ludności (musieliśmy przejechać przez bramę, która dzieli wyspę). Popijaliśmy rum z colą i tańczyliśmy na ulicy. To była świetna impreza, choć na początku czuliśmy się nieswojo, później zostaliśmy królami parkietu.

Mayreau Island– to piękna wyspa z palmami jak w filmach. Przy plaży znajdują się bary. Można tu również kupić owoce, pamiątki (koraliki, muszle, rzeźby z łupin kokosa, chusty). Oczywiście kupiłam sobie dziergane spodenki i top (nie byłabym sobą gdybym nie wypatrzyła czegoś dla siebie). Tutaj również znajduje się świetna kitesurfingowa miejscówka. Przeżyłam tu pierwszy deszcz na Karabach. Był on bardzo intensywny, nagle świat zrobił się szary. Taki szybki, intensywny deszcz na Karaibach to nic strasznego. Wiadomo, że chwile poleje, ale chmury szybko zostaną rozgonione przez wiatr i przyjedzie słońce.

Union Island- to piękna wyspa z uroczym miastem portowym Clifton. Przez miasteczko biegnie jedna główna ulica z barami, sklepikami i straganami. Można kupić tam świeże owoce, pamiątki. To właśnie tu sprobowałam po raz pierwszy młodego kokosa, który został specjalnie dla mnie przygotowany, przez przemiłego mieszkańca wyspy. Młody kokos jest bogactwem wapnia i witamin z grupy B. Przy głównej ulicy mieści się suferski sklep z pięknymi pamiątkami, jest to miejsce z którego ciężko wyjść bez kupienie czegokolwiek. Sklep nazywa się The Salty Girl, kupiłam w nim piękną sukienkę, która będzie mi przypominać o mojej karaibskiej wyprawie. Znajduje się tu też restauracja u Lambiego. Mieliśmy okazje zjeść tam kolację i posłuchać koncertu bandu, który grał na karaibskich bębnach. Bębny wykonane są ze połówek starych, ale poniklowanych i wypucowanych stalowych beczek. Dno takiej beczki jest wklęsłe i uderzając młoteczkami w różne punkty tej wklęsłej części artysta wydobywa tony o różnej wysokości.  Dźwięki, które wydobywają się z bębnów tworzą  niepowtarzalną, charakterystyczną tylko dla Karaibów muzykę.

To właśnie na Union Island mieści się JT Pro Center czyli szkoła kitesurfingu założona i prowadzona przez Jeremigo Troneta, znanego kitesurfera. Spot jest dedykowany, osobą które potrafią już pływać. Z jednej stroni spot ogranicza rafa, z drugiej zaparkowane w sąsiedztwie katamarany. Niedaleko od brzegu znajduje się Happy Island, jest to mała wyspa na której znajduje się tylko bar.

Historia wyspy zaczyna się z przybyciem pierwszych Europejczyków w 1750 roku. Pierwszymi osadnikami byli dwaj Francuzi: Jean Augier i Antoine Renaud i 350 czarnych niewolników. Po nich na wyspie pojawił się angielski handlarz niewolników Samuel Span, który uzyskał tytuł własności wyspy. Kroniki z roku 1778 odnotowały obecność na wyspie 10 Francuzów, 6 Anglików i 430 afrykańskich niewolników pracujących głównie na plantacjach bawełny. Po zniesieniu niewolnictwa w 1834 roku wyspę sprzedawano jeszcze kilkakrotnie. Ostatni właściciel: Korona Brytyjska podzieliła ja w 1910 roku na parcele i na korzystnych warunkach udostępniła mieszkańcom.

Mopion Island- to najmniejsza wyspa na Karaibach. Czysta, piaszczysta plaża otoczona piękną podwodną rafą, Mopion to cichy klejnot pośrodku turkusowych wód. Mając zaledwie kilka metrów długości (w zależności od pływów), mały piaskowiec jest tak niski, że zbudowano na nim parasol strzechowy, aby żeglarze mogli dostrzec go z daleka, aby uniknąć bliskiego spotkania z rafą. Parasol ze słomy jest również jedyną ochroną przed słońcem dla każdego, kto uwięziony jest, celowo lub w inny sposób na  skrawku piachu. Niektórzy turyści pod strzechą parasola zawieszają różne rzeczy np. kawałki koralowców. To się nazywa prawdziwa bezludna wyspa.

Tobago Cays nie są zamieszkane i nie ma na nich żadnych trwałych budowli. Jest ich pięć: Petit Tabac, Petit Rameau, Jamesby, Barabel, Petit Bateau. Wysepki formują rodzaj niewielkiego atolu otaczając łańcuchem lagunę. Wokół nich zamyka się pasmo rafy. Tobago Cays mają status parku narodowego. Karaibscy żeglarze znają i bardzo lubią to miejsce. Żaden jacht przemierzający południowe Karaiby nie ominie tego zakątka. Jest to wyjątkowo piękne miejsce, gdzie można pływać z dużymi żółwiami, które w tym rejonie są dużą atrakcją. Na wyspach można również podziwiać bujną roślinność: kaktusy, palmy oraz duże iguany. Jest to również dobre miejsce do kitesurfingu.

Główną atrakcją wyjazdu był kitesurfing. Oswajałam się z lekiem przed głęboką wodą Pływanie na otwartej wodzie z wiatrem od brzegu wymaga asekuracji. Każda godzina na wodzie to nowe doświadczenie. Większość ekipy to osoby bardzo dobrze radzące sobie na wodzie. Z zachwytem podziwiałam ich skoki i inne akrobacje. Mogłabym tak potrzeć i patrzeć na te kolorowe latawce fruwające w powietrzu.

Rejs trwał 14 dni. Po powrocie do portu czekały mnie jeszcze 2 dni na Martynice. Martynika została odkryta przez Krzysztofa Kolumba, który w 1502 roku podczas swojej czwartej podróży do Ameryki. Pierwsi francuscy osadnicy pojawili się dopiero w 1635 roku. Od tego czasu wyspa pozostawała nieomal nieprzerwanie w rękach Francuzów. Podczas wojny siedmioletniej i wojen napoleońskich znajdowała się pod brytyjską okupacją. Francuscy plantatorzy sprowadzali na wyspę niewolników do pracy przy trzcinie cukrowej. Uzyskali oni wolność dopiero w roku 1848.

Będąc na Martynice chcieliśmy zobaczyć jak najwięcej natury. Wybraliśmy się niedaleko od Fort-de-France na wycieczkę aby zobaczyć piękne wodospady. Mieliśmy dwa podejścia. Pierwszego dnia nie dotarliśmy do największego wodospadu, dlatego spróbowaliśmy jeszcze raz. Pierwszego dnia wyruszyliśmy w japonkach. Kolejnego dnia po doczytaniu szczegółów jak wygląda trasa ubraliśmy buty do pływania i to była najrozsądniejsza opcja. Musieliśmy się przedzierać korytem rzeki w górę, czasami wspinaliśmy się po kamieniach, brodząc w wodzie po pas. To była niesamowita przygoda. Czułam się jak w Parku Jurajskim. Wokół nas rosły gigantyczne babusy, paprocie, palmy. Wodospad do którego dotarliśmy był ogromny. Tego dnia odwiedziliśmy jeszcze ogród botaniczny z przepiękną roślinnością z roślinami z rożnych zakątków świata. W tym ogrodzie wszystko miało lad i porządek. Ogrody zostały otwarte 19 kwietnia 1986 roku. Rosną tu drzewa, krzewy i kwiaty z gatunków spotykanych w strefie podzwrotnikowej całego świata. Ogród można podziwiać z dołu jak i z góry, na wysokości kilku metrów pomiędzy drzewami umieszczone są wiszące mosty. Jednak wisienką na torcie są koliberki, kolorowe, szybkie, najmniejsze ptaszki na świecie.

Po intensywnych dwóch tygodniach przyszedł czas na powrót do domu. Lecieliśmy z Fort-de-Freance do Paryża i stamtąd czekała nas trasa samochodem do Polski.  Z tej magicznej wyprawy zostały mi wspomnienia, których nikt mi nie odbierze. Jestem bogatsza o nowe doświadczenia, przygody. Zobaczyłam, poznałam, pokochałam Karaiby. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś tu wrócę.

„Każde miejsce, które odwiedzasz staje się w jakiś sposób częścią ciebie.” – Anita Densai